Audycja V
- Andrzej Krzanowski

Cykl sześciu kompozycji wokalno-instrumentalno-scenicznych noszących tytuły Audycja powstawał w latach 1973–82. Zadziwia śmiałość, z jaką dwudziestokilkuletni wówczas kompozytor sięgnął po nowe środki i bez cienia kompleksu stworzył gatunek od tamtej pory z nim już jednoznacznie identyfikowany. Nić wspólna utworów przejawia się w zastosowaniu specyficznych treści słownych i muzycznych. Pełna koncepcja kompozytorska zakładała, by cały cykl wykonać podczas jednego koncertu, wówczas byłby widoczny rozwój formy – przejście od stosunkowo krótkich Audycji I II aż do niemal dwugodzinnej Audycji V, stanowiącej kulminację cyklu. 

Tytuł przywołuje skojarzenie z audycją radiową, w której muzyka i tekst wzajemnie się uzupełniają. Podobnie w utworach Krzanowskiego – tekst nie jest jedynie inspiracją dla muzyki, lecz stoi na równi z nią. Zamiast tradycyjnego śpiewu słowa wierszy pozostawione są do swobodnej interpretacji aktora, co skutkuje szczególnym podkreśleniem ich znaczenia. Specyficzna wizja rzeczywistości, przedstawiona w wierszach Bierezina i Doleckiego, w której rzeczywistość miesza się z symboliką postaci i rzeczy, ma w sobie coś bezpośrednio muzycznego i jest świadectwem czasu i miejsca, w jakim przyszło Krzanowskiemu żyć; szarej codzienności i tęsknoty za nieobecnymi wartościami. 

Audycja V nie ma w literaturze muzycznej odpowiednika. Krzanowski skomponował ją w 1977 roku, w wieku zaledwie 26 lat, jako sumę wcześniejszych doświadczeń w łączeniu różnych sztuk. Krąg inspiracji wskazywać może na Skriabina i jego ideę sztuki synkretycznej. Sam kompozytor nazywa Audycję V metaoperą, bowiem, jak mówił, „jest to zupełne przekształcenie wszystkich dotychczasowych walorów i wartości tradycyjnej opery”. W utworze dokonuje się synteza sztuk plastycznych, poezji, dramatu i filmu, a wszystko to ubrane w muzykę jednoznacznie identyfikującą styl kompozytora. Przyczyną tego, że dzieło czekało ponad 40 lat na swą premierę, są być może środki przewidziane w partyturze. Całościowa koncepcja wykonania obejmuje grę świateł, projekcje filmowe, działania happeningowe zapraszające do udziału w spektaklu publiczność częstowaną cukierkami i otulaną chmurami zapachów. Aparat wykonawczy obejmuje aktorów, sopran solo, chór kameralny, orkiestrę podzieloną na kilka grup, tancerzy, mima oraz wielokanałową warstwę elektroakustyczną. To wszystko stawiało przed wykonawcami szczególne wyzwania, niemożliwe do spełnienia w tamtych czasach, zwłaszcza że w muzyce polskiej brak było tradycji wykonawczej tego typu. 

Na operę składa się 20 scen. Krzanowski powtórnie wykorzystał teksty Bierezina i Doleckiego, poszerzając krąg autorów o Mrożka i Stanclika. Teksty różnią się pod względem sposobu narracji, budowy czy poetyckich środków, łączy je jednak podobna aura – mroczna i zamglona. W wierszach dominuje charakter osobisty i liryczny, w tekstach pisanych prozą sugestywnie podkreślony jest szczegół – zderzenie codzienności z fikcją, powagi z groteską. Część słów powraca wielokrotnie, zyskując w narracji szczególne znaczenie – to znane z wcześniejszych Audycji „serce”, „miłość”, czy „emigracja”. Pesymizm wsparty jest akcentem wzniosłym, odsyłającym do wartości uniwersalnych i idei zapomnianych. 

Treści nierzadko prezentowane są łącznie, a tradycyjny śpiew zderzany z krzykiem, skandowaniem czy przerywany przenikliwym śmiechem. Kontrast światów i środków poetyckich przekłada się na kontrast muzyczny – zderzenie fraz intymnych z ekspresją skrajną i radykalną. 

Poetyckie odniesienia i cytaty muzyczne tworzą kompleks skojarzeń i kontekstów potwierdzających przejście od sztuki abstrakcyjnej do symbolicznej. Eksponowane na pierwszym planie tak typowe dla Krzanowskiego dźwięki syren, gwizdków, fleksatonu, nietypowe artykulacje w tradycyjnym instrumentarium czy bogata warstwa taśmy przywoływać mogą doświadczenia awangardy. Intuicja ta prowadzi jednak na manowce. W jednej z transmisji radiowych z Warszawskiej Jesieni na antenie PR 2 Andrzej Chłopecki mówił: „To wszystko, co można by podłączyć pod elementy sonoryzmu, nie jest sonoryzmem. (...) To proces opowieści, wielkiej narracji. Krzanowski był największym wizjonerem muzyki polskiej lat 70. – a może nie tylko? I nie tylko polskiej? A gdyby wtedy doszło do prawykonania? Czy inaczej potoczyłaby się historia muzyki polskiej?”. I dalej – o samej muzyce: „To jest właśnie nowy romantyzm! To nie jest banalizacja, ale włożenie nadzwyczajnego żaru uczuć w materię”. Słowa te, dotyczące I Symfonii, z powodzeniem odnieść można do Audycji V.

Magdalena Stochniol 

 

Jestem twym, ziemio, synem pierworodnym. 

                      *** 

Byłem tu – jestem – i będę po wieki. 

                      *** 

...Ja – Homo Faber – wołam z głębokości: 

Przychyl mi nieba, ziemio! 

                                                Mieczysław Stanclik De Profundis (fragmenty) 

  


Czyjś głos

głos kobiety przeniknięty światłem 

którego nie dostrzegają oczy 

wpatrzone w gwiaździste niebo... 

... 

  

Pełnia morza 

Pełnia muzyki 

Pełnia miłości 

                                                Zbigniew Dolecki Universum (fragmenty) 

  


Ta wielka m o r s k a  c i s z a  d u s z y 

jest wciąż obecna choć tak daleka

jej tchnienie oddech wszystkich mórz 

Jak bicie serca Boga 

                                                Zbigniew Dolecki Sofrosine (fragmenty) 

  


Jesteś

jednym z patronów mego kalendarza, 

którego kartki jak schodki klawesynu 

prowadzą tam, gdzie najwyższy rejestr istnienia: miłość 

                                                Zbigniew Dolecki (* * *) (fragment) 

  


Wsiadłem do pociągu i umieściłem się w przedziale. Znajdowali się tam: oficer artylerii, dorastająca panienka, brodacz – z wyglądu kupiec, brat zakonny, starzec o szlachetnych rysach i garbus, prawie krasnal, a w kącie skromny, mizerny człowiek. 

Kiedy pociąg ruszył, panienka, właściwie dziecko jeszcze, plasnęła w ręce i, podskakując na ławce z prostej, naiwnej radości, wołała: – Jedziemy! Jedziemy! – Warkoczyki podlatywały jej przy tym do góry. Mnich wykonał znak krzyża. Szeroki brunatny rękaw zesunął mu się na przegubie ręki, ukazując opaloną skórę, a na jej przedramieniu – fragment tatuażu. Nabierając rozpędu, pociąg wpadł na żelazny most. Rozległ się nieprzyjemny łoskot. W dole migotała rzeka. – W młodości huśtałem się na krześle i za bardzo przechyliłem się do tyłu – wyjaśnił garbus. Jego skwapliwość wydała mi się nie na miejscu. Wtem napotkałem spojrzenie mizernego pasażera o bladej, zmęczonej twarzy. Nie spuszczał oczu z obecnych. Był w nim strach. – Wszystko w ręku Boga: krzesło, fotel, etażerka – westchnął brat zakonny – nawet najdrobniejsza półka. Brodacz, który niewątpliwie był zamożnym kupcem, wsparł ręce na grubych udach. Widać miał wesołą, szeroką naturę, która nie lubiła rozmów smutnych ani zbyt zasadniczych.

– Może by tak zaśpiewać? – zapytał potoczystym basem. – U nas, w Jeżowym Polu, zawsze śpiewamy, jak jedziemy. Potrząsnął czarnymi, gęstymi włosami. Miał poczciwą, choć nie pozbawioną chytrości twarz.

– Zaśpiewać! Zaśpiewać! – zaklasnęła znów w ręce panienka.

– Zasadniczo śpiewa się tylko w marszu – odezwał się wojskowy. – Wiem to jako oficer.

Na to starzec: – Śpiew jest przywilejem młodości. – Jakże szlachetnie wyglądał z dłońmi na gałce staroświeckiej laski.

– Tylko młodość znieprawiona boi się pieśni, jak zbrodniarz, który unika miejsc jasnych i czystych, przebywając najchętniej na skraju boru. 

Łagodne słowa starca w nieoczekiwany sposób przeraziły milczącego pasażera. Wcisnął się dalej w kąt, oczy rozwarły mu się szerzej. – „Zakołysał się, hej! Zakolebał dzwon mosiężny...” – zaproponował kupiec. – Państwo to znają?

– Dzwon! – plasnęła panienka. Poczułem, że jakiś przedmiot twardy i kanciasty uwiera mnie w bok za każdym jej podskokiem. – Zakołysał się, hej! Zakolebał dzwon mosiężny... ojciec z białej wieży nasz” – zaintonował kupiec. – Dzwon przetapiać na armaty – domagał się oficer. 

Kupiec śpiewał basem, gładkim, choć jakby nieco sztucznym. Nagle coś okropnego stało mu się w gardle. Bas skończył się i śpiewak następną nutę wyciągnął sopranem, czystym jednak i dźwięcznym. Nie zauważywszy tego, śpiewał jeszcze przez chwilę, upojony, aż spostrzegł się i przerwał. Zachrząknął. – To zawsze tak na pogodę. Na nów i na suszę – powiedział, usiłując jednocześnie poprawić sztuczną brodę, która zaczęła mu się odklejać.

– A ja bym w jerełasza! – zawołał oficer, pragnąc widocznie zażegnać nieprzyjemną sytuację. – Pułkowa gra!

– Nie ma na czym – zauważył staruszek. – Można na mnie! – zawołał grubas. – Stanę sobie po środku, a państwo będą przebijali kartami na mnie. Umiem stać równo.

Znowu doznałem wrażenia, że ten człowiek manifestuje się zbyt wyraźnie.

– Nie mam kart – oświadczył oficer po chwili poszukiwań w kieszeniach szynela. – Zostały na froncie.

Było jednak coś zastanawiającego w ich ostentacji... Wtem, zupełnie niespodziewanie, ogarnęła nas zupełna ciemność. Pociąg wpadł w tunel. Łomotało zniekształcone echo. Straciłem poczucie kierunku... 

                                                Sławomir Mrożek Kto jest kto (fragment)

 

Wsiadałem do tego pociągu z mieszanymi uczuciami. Miała to być moja pierwsza autentyczna podróż w nieznane. W nieznane, ponieważ nikt z nas nie wiedział, dokąd jedzie. Jedni mówili, że będzie to podróż w historię. Drudzy twierdzili, że na pewien nie zaludniony kontynent, inni snuli rozważania na temat warunków socjalno-bytowych w przyszłych więzieniach. Jednych lub drugich – do dziś nie wiem, których – nazywano idealistami. 

Moi współtowarzysze z przedziału niewiele różnili się od innych pasażerów. Pewna starsza pani z papugą i z córką, podobno wdowa po rotmistrzu szwoleżerów. Gruby, posapujący jegomość chory na astmę, a po kilku dniach także na nostalgię. Egzaltowany młodzieniec, student pochodzenia robotniczego, mający dwie pasje: dramaty Szekspira i opowiadania o swoich porażkach seksualnych u pewnej pani o bujnych kształtach, znanej nam – jak powiadał – z obrazu Delacroix. Obok mnie kiwała się miarowo krótko ostrzyżona głowa jakiegoś oficera. Towarzysząca mu kobieta była wyraźnie znudzona i raz po raz spoglądała wyzywająco w stronę studenta. Siedzący naprzeciw niej mnich o bardzo chudej twarzy i skórze koloru pergaminu przyglądał się tej scenie z wyraźnym zgorszeniem. Jego palce bez przerwy przesuwały nerwowym uchem paciorki różańca, tak długiego, że zdawał się być symbolem nieskończoności. O dwóch milczących panach przy oknie niewiele mogę powiedzieć. Byli smutni, bez znaków szczególnych. Na głowach mieli czarne lśniące cylindry, których nie zdejmowali nawet podczas posiłków. Kiedyś jeden z nich ukłonił się przechodzącemu korytarzem aniołowi i wtedy zobaczyłem, że jego głowa unosi się wraz z cylindrem. Przez chwilę widziałem szyję, która z góry wyglądała jak pień świeżo ściętego drzewa, po czym wszystko wróciło do normy. 

Po upływie pewnego czasu – nie potrafię określić dokładniej – dowiedzieliśmy się od wąsatego konduktora, że czeka nas dłuższy postój. Co będzie dalej – sam nie wie. Pociąg zatrzymał się na dużej stacji na peronie dwudziestym, który był zatłoczony tak samo jak inne perony i nie było żadnych realnych możliwości opuszczenia wagonów. Przy drzwiach stali zresztą skrzydlaci aniołowie z rękami w kieszeniach ortalionowych płaszczy. Kieszenie mieli wypchane kredą i każdemu z kręcących się koło wyjścia – nawet wchodzącym do toalety – rysowali na plecach krzyże. Tu wewnątrz niczym specjalnym to nie groziło, ale gdyby któremuś z tych ludzi udało się wysiąść... 

Wiedzieliśmy, że po peronach przechadzają się dwójkami tacy sami aniołowie. Bez kredy, ale z ognistymi mieczami. Uśmiechali się życzliwie do ludzi usiłujących wsiąść. Falujący tłum szturmował wszystkie wejścia. Widziałem z bliska ożywione twarze kobiet, krzyczące dzieci, spoconych mężczyzn dźwigających walizki i przepychających się w stronę pociągu. Na całym dworcu panował nieopisany hałas, który powiększał jeszcze zespół bigbeatowy Związku Młodzieży Zrzeszonej w Związkach. Do naszego wagonu usiłowała się dostać grupa dziewcząt w króciutkich spódniczkach w kratę i młodych długowłosych chłopców ubranych w dżinsy i swetry z wysokimi golfami. Kilku aniołów usiłowało wprowadzić porządek, mężczyzna w czarnym garniturze krzyczał coś przez tubę. 

Gdy wreszcie ruszyliśmy, na dachach wagonów i na buforach zauważyłem nowych pasażerów. Palce kurczowo wczepiały się w metal, na twarzach mieli grymas szczęścia. Tam na stacji nic im nie mówiliśmy, choć wbrew pogłoskom nie sznurowano nam ust. 

                                                Jacek Bierezin Pociąg 

 

...pod tymi gałęziami żył i sękami żeber – biło serce. 

                                                Jacek Bierezin Drwal (fragment)

 

Śpieszyłem się bardzo żeby zdążyć na statek pijany, który odchodził z dworca wschodniego o godzinie 6.40. Walizka była spakowana. Potrzebowałem tylko trochę książek jak każdy zwykły choć myślący człowiek. 

Po zanegowaniu związków przyczynowo-skutkowych rewolucji w sferze świadomości oraz piękna i szczęścia (patrz księgi Sankhja: ten kto potra rozróżniać uważa ludzkie szczęście za rodzaj cierpienia) nic mnie nie łączyło z tym miastem... 

Wczorajszego wieczoru wyrokiem sumienia odebrałem sobie prawo do wewnętrznej emigracji. Nie bez wysiłku zamknąłem za sobą ciężkie drzwi jedynego niemożliwego wyjścia...

Teraz śpieszyłem się żeby zdążyć na statek pijany, który odchodził z dworca wschodniego o godzinie 6.40, chociaż wiedziałem że nie ma już żadnych statków pijanych że pewne podróże są jak zawsze niemożliwe. 

                                                Jacek Bierezin Emigracja (fragmenty)

 

Na wszystkich dworcach świata na których nie byłem 

(brak pieniędzy paszportu i tylu innych rzeczy)

na szczytach wszystkich gór których nie zdobyłem

w buddyzmie zen 

szukałem sposobów wyzwolenia

Kiedy dzień był zbyt wielki by się w nim odnaleźć

kiedy noc obdarzała jedynie bogactwem bólu

ściskałem ręce tych którzy jeszcze nie sprzedali swych rąk 

których usta i oczy pozostały spragnione

Po ostatnim sezonie w górach

postanowiłem spędzić sezon w piekle

Usiłuję bezskutecznie poprawić swój nieudany życiorys 

niecenzuralny ze względu

na słowo bezdomność słowo wygnaniec słowo wolny

I wyrażenie frazeologiczne wewnętrzna emigracja

W sferze obyczajowości obowiązuje większa tolerancyjność 

nie muszę więc ukrywać na dnie oka

wszystkich kobiet które były zegarami słonecznymi 

Odmierzały czas Po ostatniej została mi szpilka do włosów 

Obawiała się że mnie pokocha

Nie będę ukrywał mojego cierpienia

Cierpię na niedorozwój uczuć

słabą wolę potrzebę silnych wrażeń

nieumiejętność żmudnej pracy bez perspektywy 

natychmiastowej satysfakcji

Cechy te dają w sumie skłonność do anarchizmu 

narkomanii i alkoholizmu

Jedną piątą życia będę czekał na mieszkanie

jeśli mi się uda przeżyć to najsmutniejsze popołudnie 

Otworzę sobie telewizor w samą porę

aby zobaczyć jeszcze wyścig zbrojeń

wyścig pokoju a także moment uroczystej dekoracji orderem 

                                                Jacek Bierezin Sezon w piekle 

  


Niech zmęczenie ogarnie wszystkie nasze drogi 

Smugą deszczu niech przejdzie po gorących twarzach 

 

Kojącą muzyką zagra nieznużonym

A szczęśliwym przyniesie ulgę wątpliwości 

 

I niech sen ogarnie wszystkie nasze noce 

Dobrodziejstwa zatopi w rzece zapomnienia 

 

Niech będzie bardziej gorzki od piołunu piołun 

Miłość niech będzie bezdomna i niema 

 

(Wolność niech będzie nadal niebezpieczna) 

Prawda daleka i obecna ziemia. 

                                                Jacek Bierezin (* * *)