Ø – Odcinek 6
- Trond Reinholdtsen

z okrzykami „Liberté” obbligato i chwilami niesłyszalnym zespołem muzyki współczesnej oraz symultaniczną Analizą Hermeneutyczną na żywo w wykonaniu dyrektora opery i niespodziewanym Zawaleniem-się-Czwartej-Ściany-po-Wykonaniu 

Ø to matematyczny symbol oznaczający zbiór pusty.

Od roku 2009 byłem autokratycznym dyrektorem Norwegian Opra – swego rodzaju własnego Bayreuth, zlokalizowanego w moim własnym salonie, pełniąc w niej funkcje kompozytora, reżysera, scenografa, biletera, szefa restauracji, lidera związkowego i tak dalej. Celem owego przedsięwzięcia było poszukiwanie – poprzez radykalne zminimalizowanie formatu oraz, zgodnie z ideałem Marksa, „całkowitą kontrolę nad środkami produkcji” – bardziej elastycznego gatunku dramatu muzycznego, wolnego od ograniczeń natury logistycznej czy instytucjonalnej. Norwegian Opra całkowicie poświęciła się dogłębnemu zbadaniu następującej kwestii: Czym jest wolność artystyczna?

W roku 2015, dążąc do radykalniejszego zerwania z systemem, instytucję tę przeniesiono do willi w Szwecji. Tam, w piwnicy, rozpoczęła się potencjalnie nieskończona narracja operowa zatytułowana Ø, która będzie kontynuowana aż do śmierci kompozytora (lub dłużej). Dom stanowi część rozwijanej stopniowo scenografii, w której wybite w stropach dziury oraz budowane na dachu instalacje są elementami ciągłego rozwoju artystycznego. Szósty odcinek miał premierę w ramach festiwalu Donaueschinger Musiktage w 2015 roku. Jest on uwieńczeniem krytycznych badań nad teorią wolności dziewiętnastowiecznego francuskiego socjalisty utopijnego Charles’a Fouriera.

Jednocześnie z wyświetlaniem nagrania opery wykonany zostanie utwór na zespół pod nieznanym tytułem. Utrzymany jest w stylu „mainstreamowej muzyki współczesnej”, a stworzony prawdopodobnie przez trzech na wpół postludzkich bohaterów Ø, co może wyjaśnić jego wątpliwą wartość artystyczną. Wedle hipotezy ten z fioletową głową napisał algorytmicznie skomponowany początek z Liberté, ten z głową różową – fragmenty ezoterycznej Muzyki niesłyszalnej, a ten z żółtą głową dodał nader emocjonalną adnotację Grosse crescendi. To wszakże jedynie spekulacja. 

Trond Reinholdtsen 

 

Demiurg mimo woli 

Tronda Reinholdtsena nie zajmuje muzyka rozumiana jako tworzenie oryginalnych, wyrafinowanych czy też znaczących kompozycji. Jego utworów nie sposób słuchać na zasadzie estetycznego zainteresowania następstwem dźwięków. Na tej płaszczyźnie kompozytor posługuje się pastiszem, technikami stylizacji, wariacji i powtórzenia, nakładanymi na siebie, wzajemnie potęgowanymi i zapętlanymi aż do absurdu czy też po prostu sytuacji bez sensu. Pisana przez niego muzyka brzmi zawsze „jak gdyby”, w spirali kolejnych ról i odniesień, parodystycznych przywołań i dekonstrukcji. Obok rozbudowanych kostiumów i scenografii, plastycznych instalacji, prezentacji wideo i PowerPoint, wreszcie absorbującej scenicznej obecności Reinholdtsena kompozycja dźwięków stanowi tylko jeden, bynajmniej nie centralny, element utworu. 

Nie chodzi tu też wyłącznie o realizację pozamuzycznych konceptów, choć kompozytor dzieli się nimi z niemałą swadą. Połączenie sporej erudycji, akademickiego treningu i żywego dowcipu w przypadku Reinholdtsena prowadzi do uruchamiania swoistej konceptualnej centryfugi. Projekty filozoficzne, diagnozy socjologiczne i polityczne manifesty wirują w niej obok autorskiej lektury historii muzyki i sztuki, autobiograficznych wyznań i nieustępliwej analizy relacji pomiędzy uczestnikami kreowanego wydarzenia. Z pełnym przekonaniem wraca się tu do Marksa, Fouriera czy Husserla, scenicznie czyta się Badiou, Deborda i Fukuyamę, ale kolejne próby zastosowania argumentów i postulatów krytyki współczesnego porządku ekonomicznego i politycznego w praktyce twórczej Reinholdtsena okazują się niezmiennie, choć przy tym wielce zabawnie, chybione. 

Napędzany nieustanną potrzebą krytycznej autorefleksji kompozytora wir pomysłów, skojarzeń, żartów i deklaracji przy całej swojej atrakcyjności nie uzasadnia wyczerpująco podejmowanych działań. Ich przebieg, a przede wszystkim impet i swoisty rezon wymykają się uczonej maszynie akademickiej wykładni. W tym szaleństwie jest jednak metoda, która przed życzliwym odbiorcą odsłania, niby w oku cyklonu, właściwy temat twórczości Reinholdtsena. Tego twórcę bowiem interesuje muzyka jako zajęcie, jako proces, jako działanie określane artystycznie i wartościowane przez system społeczny, kulturowy i polityczny. Jego prace to w pierwszym rzędzie performanse: wydarzenia, w ramach których pokazuje się karkołomny proces robienia muzyki – zarówno w znaczeniu wykonywania określonej kompozycji, ustalania relacji pomiędzy uczestnikami procesu, jak i, co ważniejsze, nadawania podejmowanym działaniom znaczenia i wartości. Przy wszystkich wysiłkach erudycyjnego kierunkowania i autokrytycznej obsesji kolejne utwory Reinholdtsena zdają się ślepo dążyć do limesu, na którym okazuje się, że w ramach muzyki rozumianej jako praktyka i system w jego dzisiejszym kształcie ostatecznym autorytetem określającym znaczenie i wartość działań pozostaje, tak wydawałoby się anachroniczny, autorytet kompozytora-Stwórcy i jego umiejętność operowania procesem nadawania znaczeń. Być może najciekawszym osiągnięciem Reinholdtsena okaże się więc wykorzystanie muzyki, a szczególnie pozycji, jaka przysługuje w niej kompozytorowi, do odwrócenia krytycznego ostrza i przyszpilenia nim in agranti rozpędzonych narracji i uczonych wykładni. 

Pomimo ironii odwołań do Ryszarda Wagnera i współczesnego przeskalowania bayreuthowskiego projektu do wymiarów The Norwegian Opra to właśnie romantyczna koncepcja kompozytora-geniusza stoi w centrum twórczych poszukiwań Tronda Reinholdtsena. Jak się wydaje, podstawowe napięcie, może nawet dramat napędzający jego prace rozgrywa się między pogłębioną świadomością kryzysu podmiotowości – czy szerzej: antropocentrycznego paradygmatu – a paradoksalnym rozpoznaniem własnej roli czy nawet powołania w gurze charyzmatycznego szaleńca, demiurga zdolnego odsłonić prawdziwą naturę rzeczy i doprowadzić swoich wyznawców do wyzwalającej Zmiany. Rozpatrując w kolejnych pracach problemy wolności twórczej, kreacyjnego potencjału, artystycznego autorytetu, prawa do zabierania głosu i udziału w przestrzeni publicznej, wreszcie wyodrębnienia własnej woli i możliwości narzucenia jej innym, Reinholdtsen uruchamia kalejdoskop romantycznej ironii, która w nieskończoność powiela lustrzane odbicia wygłupu i śmiertelnej powagi, zabawy i przerażenia, uzurpacji i odpowiedzialności. W efekcie deklarowana w licznych wypowiedziach i realizowana w projekcie The Norwegian Opra potrzeba ucieczki poza system, przejęcia pełnej kontroli nad środkami i procesem produkcji, wzbudzenia rewolucyjnego ferworu pracy po uważnej lekturze twórczości Reinholdtsena pozwala sprowadzić się do zasadniczego pytania o prawo kompozytora do nadludzkiej kondycji pomimo rozpadu wizji Postępu i Wyzwolenia. 

Proponuję, by w drodze bliskiej Reinholdtsenowi zabawy spojrzeć na jego prace jak na krytyczne rozpoznanie obecnej rzeczywistości. Ponowoczesność i późny kapitalizm, w ramach przytulnych enklaw akademii i systemu sztuki, pozwoliły nam wszak rozwinąć pełen wachlarz konkurencyjnych koncepcji i strategii poznawczych, zapętlić się po uszy w autokrytyce, zadomowić w rozproszonej podmiotowości. Kryzys natomiast odsłonił powierzchowność i bezradność naszej intelektualnej przygody, konfrontując nas z tak wielostronnie krytykowanym modelem politycznym, społecznym i kulturowym, wobec którego wciąż nie wypracowaliśmy alternatywy. Jak pokazuje palcem Trond Reinholdtsen, w takiej sytuacji jedyną możliwą strategią działania i aktywnego dążenia do zmiany jest powrót do wiary w siłę geniuszu przy pełnej świadomości wynikającej stąd bufonady. 

Zabawę w geniusz Reinholdtsen przesłania sceniczną dezynwolturą, lekkością i rozmachem zarysowywanych sytuacji, brawurową dramaturgią i okrutną autoironią. W pierwszym oglądzie jego prace to budowane z najprostszych materiałów, zagracone do granic możliwości wunderkamery, olśniewające gabinety osobliwości, pełne zadziwiających anegdot i zaskakujących powiązań, których skuteczność czy nośność załamuje się już w momencie prezentacji. Nagromadzone w nich materie sceniczne, ale też narracje, koncepcje i konstrukcje dźwiękowe, relacje społeczne, a nawet fizyczna obecność performerów/wykonawców, zdają się martwo zalegać. Dopiero niewyczerpana aktywność sceniczna kompozytora zaraża je swoją energią, popycha do działania, uruchamia niby oszałamiającą feerię, która jednak po chwili uniesienia nieuchronnie znów rozpada się i zamiera. Tworzone przez Reinholdtsena rzeczywistości i światy zapadają się w sobie, ale kompozytor zdaje się nie zważać na kolejne fiaska. Wręcz przeciwnie, z niezmiennym optymizmem zapowiada: „Następny odcinek będzie o wiele łatwiejszy do zrozumienia, bardziej radosny i będzie miał większą wartość artystyczną”1

Od 2015 roku prace Reinholdtsena i założonej przez niego The Norwegian Opra koncentrują się wokół projektu Ø, operowego cyklu śmiałością założeń przerastającego zarówno Wagnera, jak i Stockhausena. Dotychczas powstało piętnaście odcinków cyklu, z czego ostatnie trzy miały premierę na tegorocznym Monachijskim Biennale. Kolejne części to starannie dopracowane nagrania wideo, prezentujące działania Reinholdtsena i grupki jego współpracowników (między innymi Snorre Hvamen, Øystein Hvamen Rasmussen, So a Jarnberg, Tobias Schülke) podejmowane w niewielkiej willi na szwedzkiej prowincji. Niektóre z nich uzyskują formę sceniczną czy też koncertową – są prezentowane w obiegu festiwalowym jako projekcje wideo, którym towarzyszą działania muzyków, kompozytora, reżysera dźwięku i świateł, wreszcie scenografia i kostiumy, tak jak w przypadku Ø – Odcinek 6. Inne odcinki to zaledwie kilkudziesięciosekundowe filmy wideo publikowane na portalu YouTube. W Ø Reinholdtsen rozwija kosmogoniczny dramat wyłaniania się bytu, świadomości, woli i mocy twórczej. W kolejnych częściach śledzimy losy trzech postaci określonych przez wielkie maski z pianki poliuretanowej. Z pianki tej, a także ziemi, wody, ognia i żywych roślin Reinholdtsen tworzy zamknięty świat Ø, który wielkogłowi bohaterowie stopniowo zmieniają i poszerzają. Pierwotne pustkowie i bezmiar zmienia się tu kolejno w dziką puszczę, ogród, pustynię, a gdy protagoniści zyskują świadomość i cechy twórcze, odkrywają fantasmagoryczny niebieski tunel prowadzący z czarnej komnaty istnienia do drugiego pokoju – olśniewająco białego laboratorium. 

Działaniami bohaterów kieruje potrzeba poznania zasad rządzących ich światem, a gdy zyskują świadomość jego ograniczenia i zamknięcia, rzucają się na poszukiwania sposobu jego otwarcia. Najbardziej obiecującą drogą do Zmiany wydaje im się oczywiście kreacja artystyczna i stworzenie wydarzenia, które ostatecznie wyzwoli ich z pułapki czarnego i białego pokoju połączonego fantazyjną pępowiną niebieskiego tunelu. Czy kiedykolwiek im się uda? Zobaczymy. Reinholdtsen zapowiada kontynuację cyklu aż do śmierci kompozytora, a może nawet dłużej. 

Łukasz Grabuś

Trond Reinholdtsen, Ø – Episode 11, zob.: http://www.thenorwegianopra.no/