Pewien waltornista powiedział mi kiedyś: „Trąbka nie ma żadnych sekretów”. Czułem się sprowokowany, ponieważ sam jestem trębaczem, ale zdanie to wiele mówi o cudownej magii waltorni w muzyce orkiestrowej i kameralnej. Waltorniści nie tylko potrafią oddalić dźwięk od słuchacza, ale także tłumią go ręką, dzięki czemu brzmienie dochodzi jakby z głębokiego lasu.
Rola trębacza została natomiast ograniczona do odmalowania uroczystych parad i dramatycznych bitew oraz do głośnych fanfar wydobywających się z niemal obscenicznie wystającej czary. Ale może właśnie w tym tkwi sekret trąbki: że jest otwarta, szeroko otwarta. Może właśnie z tej otwartości bierze się jej bezbronność. Z wielu względów – jako że chodzi o ukochany/znienawidzony instrument mojej młodości – koncert na trąbkę musiał stać się kompozycją prawie autobiograficzną. Mówi on o odwiedzaniu miejsc ciemnych, nisko położonych. Miejsca zamieszkanego przez mitycznego zranionego Fisher Kinga, kraju powoli zmieniającego się w pustynię, miejsca, w którym wszyscy byliśmy przynajmniej raz w życiu. Ale jeszcze bardziej utwór ten jest o nadziei na przekształcenie pustyni w jasność, w obfitą, swobodnie płynącą energię.